Podróże, studia, ślub, wesele, przeprowadzka - 2019, byłeś fantastyczny!

2019 to był bardzo intensywny rok. Rok odważnych decyzji, rok wielkich zmian. Muszę przyznać, że to był naprawdę wyjątkowy rok. Na tyle wyjątkowy, że postanowiłam go podsumować. Na pamiątkę, żeby zatrzymać wspomnienia i móc do nich wracać (jak ktoś jest zbyt leniwy i nie chce mu się tyle czytać, na dole króciutkie podsumowanie).

Warto w nowy rok wejść jakimś miłym akcentem i tak właśnie go zaczęliśmy. 

W czeskich górach, z zacną ekipą. Były planszówki, narty, czeski ser, śpiewy, tańce, rozje**na klamka (kto ma wiedzieć, ten wie), zimne ognie, serdeczne życzenia, pomysły gdzie się spotkać za rok (spoiler: ustalona na następny Sylwester Tajlandia nie wypaliła, ale dzięki internetom mogliśmy się choć na chwilę zdzwonić z ekipą i zobaczyć ich uśmiechnięte twarze!). Styczeń więc zaczął się cudownie. Potem, żeby ten rok naprawdę był lepszy, wybrałam się do Pani Dietetyk, żeby zadbać trochę o siebie, bo ponoć jesteśmy tym czym jemy, co nie? (na marginesie - polecam mocno Martynę, Instytut Świadomości, tu macie namiar na fb, świetna Pani Dietetyk! Mówi to ktoś kto całe życie stronił od diet, więc to naprawdę coś znaczy :D). Poza tym styczeń to moje urodziny (takie trochę smutne bo ostatnie z dwójką z przodu), a z tej okazji Stachu znów zabrał mnie do mojej ukochanej Polanicy i na nartki do Zieleńca.

Luty dla odmiany od zimy rozpoczęłam na przepięknej Teneryfie razem ze Stachem i naszym kolegą Damianem, który spędził wcześniej na Teneryfie sporo czasu, więc był trochę (a nawet bardziej) naszym przewodnikiem. Teneryfa ma w sobie 'coś' i bardzo chciałabym tam kiedyś wrócić. 

Po czasie śmiejemy się nawet z wybitej szyby i okradzionego samochodu (dalej mam nadzieję, że złodziej się zatruł naszym obiadem!). A kawa z likierem bananowym (oczywiście, standardowo, nie pamiętam nazwy) już zawsze zostanie jednym z moich ulubionych trunków :D 

Później był walentynkowy weekend we Włoszech, wyczekane Bari, Alberobello i okolice i jak to we Włoszech - było magicznie, uroczo, z pizzą na pierwszym planie. A żeby wyjazdów było mało, to kolejny weekend spędziliśmy z moimi rodzicami we Lwowie. To był ich pierwszy lot samolotem (trzeba było nauczyć co i jak, coby do Australii kiedyś jakoś dolecieli), aż miło było popatrzeć jakie emocje im towarzyszyły. Przypomniał mi się mój własny pierwszy lot samolotem, do Barcelony, na początku studiów, to był fajny wyjazd... A Lwów jak to Lwów, pełen pysznego jedzenia, klimatycznych knajp...
Marzec upłynął mi dość spokojnie, bez wyjazdów. Był to miesiąc ogarnięcia zdrowia, bo czasem trzeba zrobić sobie przegląd, szczególnie jak się za parę miesięcy wyjeżdża do kraju, gdzie wizyta u dentysty jest tak droga, że bardziej opłaca się kupić loty do Polski i wyleczyć zęby tutaj xD
Kwiecień to właściwie największe wydarzenie tego roku, czyli nasz ślub. Ale najpierw wieczór panieński spędzony w gronie najbliższych, dokładnie tak jak to sobie wyobrażałam, bez limuzyn, klubów i słomek z penisami. Dobre towarzystwo i pogaduchy, tego mi było trzeba. A potem ten nasz wielki dzień, choć jednocześnie bardzo cichy i skromny, na którym poza świadkami i fotografem nie było nikogo. 



A po ślubie, jakże by inaczej, podróż poślubna! Nie w super dalekie, egzotyczne kraje, bo wyjazd na drugi koniec świata i tak zbliżał się wielkimi krokami. Właściwie wróciliśmy do krajów, które już znaliśmy. Odwiedziliśmy Portugalię i Azory oraz Maroko. Odwiedziliśmy nasze ulubione Porto, zahaczyliśmy o Aveiro, tylko po to by zjeść boskie ovos moles, zwiedziliśmy w końcu trochę północną część Portugalii i weszliśmy na Torre. Pochłonęły nas Azory, w których rozkochaliśmy się po raz drugi, chyba jeszcze mocniej niż za pierwszym razem. Jednak Azory zasługują na osobny wpis, który na pewno kiedyś dokończę. Maroko było krótką wstawką, wypad na weekend, bo jakoś tak mamy, że za Marokiem tęsknimy, ale po tej wizycie, póki co ja tęsknić przestałam. To miejsce zawsze będzie miało specjalne miejsce w moim sercu, ale chyba trochę się na przestrzeni lat popsuło i rozkaprysiło przez coraz większą liczbę turystów. O ile przy pierwszej wizycie zmęczona nagabywaniem byłam dopiero po dwóch tygodniach, o tyle przy trzeciej jeden weekend wystarczył, by mieć dość. Na długo.
Niestety kwiecień był to też koniec mojej diety, której się tak dzielnie trzymałam przez ponad 3 miesiące... Cóż, podróż poślubna rządzi się swoimi prawami, prawda? :)
Początek maja zastał nas jeszcze w podróży. Z której tuż po powrocie zasiedliśmy już po raz drugi do turnieju Poland Escape ze znajomymi, polecamy, świetna zabawa! Do tego w maju zrealizowaliśmy nasz prezent ślubny - mogliśmy poczuć się jak piloci samolotu dzięki symulatorowi lotów. Przyznam nie jest to takie proste kierować samolot! Dziękujemy, Domi <3 

To właśnie w maju rozpoczęłam również kurs na prawo jazdy na kat. A, który dostałam w prezencie od mojego Męża (dalej mi to dziwnie brzmi :P ). Jeśli chodzi o czerwiec to była to przede wszystkim nasza cudowna impreza weselno-pożegnalna, którą zawsze będziemy wspominać z sentymentem i wielkim uśmiechem na twarzy (no może poza naszym zniszczonym samochodem, na które w trakcie burzy dzień przed imprezą spadło drzewo). Piątkowe ognisko nad jeziorem w kameralnym gronie, sobotnia impreza do rana, mnóstwo pięknych, ciepłych słów od naszych gości... Tego się nie da zapomnieć! Cieszymy się, że zrobiliśmy wszystko po swojemu, tak jak nam się podobało, tak jak czuliśmy, poza utartym schematem, bez typowego 'bo wypada'. Były luźne stroje, bez garniaków, bez szpilek, nie było białej sukni, za to były trampki, tort był z pizzy, a zamiast pierwszego tańca polonez. 





Cóż to była za impreza! Jakbyście szukali oprawy muzycznej, to z całego serca polecam tych dwóch Panów - nie dość, że fajnie grają, to mają świetne pomysły, a do tego są naprawdę dużym wsparciem przy organizacji i w trakcie imprezy! A jeśli szukacie dobrego fotografa to nasze piękne zdjęcia zarówno na ślubie jak i weselu robiła Karolina (którą podziwiam za cierpliwość do mojego nieustannego marudzenia jak to bardzo nie lubię jak mi się robi zdjęcia :P).
Gdy emocje już opadły wybraliśmy się na ferraty ze znajomymi. Tym razem padło na odkładany wiecznie Triglav.




A potem skoczyliśmy na szybką pizzę (jakże by inaczej) i wino do nie tak słonecznej w tym czasie Italii.

Lipiec upłynął właściwie na spotkaniach, pożegnalnych kawach, winach... Jednym z nich było spotkanie z Maćkiem i Olą, których poznaliśmy w Sydney i którzy przygarnęli nas tam pod swój dach, przed naszym powrotem do Polski. Tym razem, po 3 latach, spotkaliśmy się w Polsce i spędziliśmy razem miły weekend w górach. Stachu zabrał też rodziców do Lwowa, ja niestety nie miałam już urlopu, żeby móc polecieć z nimi. Zdążyłam za się obronić (jakimś cudem w tym szalonym roku udało mi się skończyć jeszcze studia podyplomowe) i prosto z obrony pojechać na babski wyjazd nad jezioro, gdzie doszłam do wniosku, że cokolwiek by się nie działo, jakkolwiek się czasem nawzajem denerwujemy, jak bardzo czasem mamy siebie dość, to jednak to nasze trio jest nieśmiertelne.

Nawet jeśli się strasznie różnimy, nawet jeśli czasem jest gorzej, czasem się wydaje, że to początek końca, to potem znów wracamy stęsknione i jest jakby nigdy nic się nie stało. Pod koniec miesiąca miałam też pożegnanie z moimi ludźmi z pracy. Co wypłakałam wcześniej, to moje. Na imprezie się trzymałam twardo. Patrzyłam na ich twarze i wiedziałam, że te 2 lata to nie był tylko olbrzymi rozwój zawodowy. To był też wielki rozwój mojej osobowości, otwarcie się na ludzi i zawarcie świetnych znajomości. I choć wiem, że ciężko utrzymać takie relacje na odległość, to mam nadzieję, że spotkają się ze mną, jak wreszcie przylecę do Polski ;P
Sierpień był trochę szalony. Rozpoczął się urodzinami Stacha i oczywiście był to powód do świętowania. Sierpień to także nasza fantastyczna impreza pożegnalna, na którą Stachu (razem z zacnymi pomocnikami, Szymon, Hali, wielkie dzięki jeszcze raz!) zbudował specjalnie taras do tańczenia. Było dużo ludzi, było dużo ciepłych słów, jeszcze więcej alkoholu, śpiewów, tańców i szaleństwa (za to skakanie po dachu naprawdę się wściekłam, ale przynajmniej jest co wspominać!:D). Było epicko i niezapomnianie (przynajmniej dla mnie) <3 Aż łezka się zakręciła w oku. W sierpniu było też wielkie wyprzedawanie wszystkiego co zbędne, sprzątanie, pakowanie, ogarnianie wszystkich spraw. 

Oczywiście wszystko na ostatnią chwilę. Dosłownie. Egzamin na prawko miałam DZIEŃ przed wylotem i to tylko dzięki temu, że moi cudowni instruktorzy załatwili mi zamianę terminu z innym kursantem, któremu jestem szalenie wdzięczna (pozdrawiam serdecznie Motorsferę i polecam wszystkim tę szkołę!).
No i wreszcie nadszedł nasz kolejny wielki dzień, w którym wsiedliśmy do samolotu z +/- 70kg bagażu, by zacząć nowy rozdział życia. W Australii. I to nie był sen.
Ostatni tydzień sierpnia minął nam na ogarnianiu wszelkiego rodzaju formalności na miejscu, w Perth. We wrześniu zdążyliśmy zrobić sobie fajnego tripa (i znów zepsuć samochód, wtf z tymi autami?!), o którym pisałam tutaj, znaleźć pracę na farmie, wynająć pokój, poznać nowych ludzi na organizowanych w Perth spotkaniach planszówkowych. Październik upłynął nam cały praktycznie na farmie. Oprócz pracy, udało nam się wziąć udział w głosowaniu, zawitać do polskiego klubu na dożynki i pyszne jedzonko oraz przeżyć bardzo ciekawą imprezę halloweenową w 'nawiedzonym domu' (naprawdę byliśmy pod wielkim wrażeniem świetnej organizacji), a przy okazji znaleźć nowe lokum w tymże 'nawiedzonym' domu. Listopad to właściwie znów farma, farma, farma, która dłużyła się nam już w nieskończoność. Do tego w listopadzie przechodziłam moją pierwszą, 3-etapową, rekrutację do pracy na stanowisko testera. W grudniu natomiast spadła na nas jak gwiazda z nieba wiadomość, że dostałem tę pracę z wizą sponsorowaną, i tego samego dnia rzuciliśmy z impetem farmę i poczuliśmy dzięki temu nieopisane szczęście, o czym pisałam już pisałam tutaj. Grudzień to też szukanie naszego nowego mieszkania, bliżej mojej pracy, całego tylko dla nas. Znaleźliśmy! Nie było to łatwe i tak oczywiste jak w Polsce, ale udało się. (Wprowadziliśmy się w miniony poniedziałek). W międzyczasie znaleźliśmy dorywczą pracę, a dzięki niej poznaliśmy kolejnych fajnych Polaków, a do tego trochę sobie dorobiliśmy. Wreszcie  grudzień to nasze zasłużone wakacje, podyktowane też trochę tym, że od stycznia znów utknę na etacie, więc trzeba korzystać póki można. W ten sposób dość spontanicznie wylądowaliśmy w Indonezji, gdzie spędziliśmy fantastyczne 9 dni (o tym też planuję napisać osobny post).

Wróciliśmy w samym środku świąt, zdążyliśmy obejrzeć cały sezon Wiedźmina i zrobić ukochany przez Stacha, obowiązkowy element świąt, sernik na herbatnikach. Sylwestra spędziliśmy w najbardziej imprezowej dzielnicy Perth, Northbridge, co prawda nie zdążyliśmy za wiele potańczyć, bo tylko 2 piosenki, zanim nasze rock'n'rollowe klimaty zmienili na...coś czego nie umiem nawet nazwać muzyką. Bar zmienił klimat o 180 stopni a my uciekliśmy z nadzieją, że gdzieś indziej będzie lepiej. No nie było xD Tzn. właściwie znaleźliśmy bardzo fajne miejsce, z koncertem na żywo, ale tam znów nie było parkietu. Tak czy siak bawiliśmy się dobrze, a Stachu nawet miał kaca na drugi dzień ;)


Podsumowując:
  • odwiedziliśmy 8 krajów (w tym 1 nowy)
  • zdobyliśmy 2 nowe szczyty
  • 13.kwietnia powiedzieliśmy sobie 'tak'
  • zorganizowaliśmy świetną imprezę weselną
  • i cudowną imprezę pożegnalną
  • 3 razy mieliśmy przygodę z uszkodzonym samochodem i za każdym razem był to inny samochód
  • skończyłam studia podyplomowe
  • zdałam egzamin na prawko
  • zapakowaliśmy się w rekordowe 70kg (zazwyczaj wystarcza nam mniej niż 20, ale zazwyczaj nie wyjeżdżamy na dłużej niż miesiąc)
  • żegnaliśmy się ze wszystkimi co najmniej kilka razy (a ja wylałam morze łez)
  • przeprowadziliśmy się na drugi koniec świata
  • przeżyliśmy +/- 60 dni pracy na farmie
  • dostałam pracę jako tester 
  • zrobiliśmy nasz pierwszy w życiu sernik


I tak oto skończył się szalony 2019. Co zatem przynosisz, 2020? :)

Komentarze

  1. Te 60dni na farmie i sernik to wyroznione jako sukces?��

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz