O bezsilności i o marzeniach - czyli '(nie) udało mi się'


Czasem ze zmęczenia chce mi się wyć. Tak dosłownie. Zresztą zdarzyło mi się to jakoś na początku pracy na farmie, wsiadłam po pracy do samochodu, ruszyliśmy do domu, a ja w bek. Nie wiem czemu, z bezsilności, zmęczenia, niewyspania. Drugi raz był niedawno. Wstałam "rano", tzn. o 3:40, po ciężkiej, ledwo przespanej nocy, siadłam do śniadania (czy to jeszcze kolacja?) i w połowie zaczęłam płakać. Stachu kazał mi zostać wtedy w domu. Płakałam jeszcze chyba z godzinę. 

Dzisiaj  (a właściwie 29 listopada, kiedy to zaczęłam pisać ten post) rano na dźwięk budzika nie mogłam uwierzyć że to już. Ledwo zebrałam się z łóżka. Całą drogę do pracy myślałam, jak bardzo chcę, żeby już było po. Wyobrażałam sobie kolejne 30 dni spędzone w tym miejscu i poczułam przerażenie. Niby 58 już za mną. Ale 30 wciąż przede mną... jak sobie poradzić skoro już jest tak ciężko?! Myślałam, że to początki są najgorsze i że to kwestia przyzwyczajenia, ale ewidentnie mam kolejny kryzys. Tęsknię za weekendami, za posiadaniem dwóch dni z rzędu wolnych, do tego w określonym dokładnie czasie. A nie, że w piątek nam mówią, że w niedzielę mamy wolne, a w sobotę powiedzą, że jednak we wtorek, a w niedzielę się okaże że wolny jest jednak poniedziałek.

Schudłam już około 5 kg. Nie żebym narzekała, bo nawet z cycków zjechałam, co mi się nie udało od 2012 roku (tylko dlaczego oponka na brzuchu wciąż ta sama, ja się pytam?! zero sprawiedliwości na tym łez padole), ale jednak zamiast kilku kg mniej, wolałabym mniej obciążającą fizycznie pracę. Odkąd zbieram maliny moje kolana są zdewastowane. Przy każdym kucnięciu zastanawiam się, czy jeszcze w ogóle się podniosę, czy jednak przewrócę i nie wstanę. Czuję jakby kolana mi dosłownie pękały. Oczywiście 1 dzień wolnego na regenerację nic nie daje, a wejście na kilka schodów staje się wyzwaniem, bo zwyczajnie boli...
O mojej cerze nawet nie wspomnę, bo jedyne co robię, to smaruję twarz kremem nawilżającym, o pielęgnacji nie ma nawet mowy. Zwyczajnie nie mam na to siły.

W pracy na dzień dobry się czymś irytuję. Nie wiem czy to kwestia tego, że ci ludzie są rzeczywiście tak wkur%$%jący, czy to też wina chronicznego zmęczenia. Pewnie trochę jedno, trochę drugie. Niezmiennie każdego dnia ubolewam nad żenującym poziomem zarządzania na tej farmie. Cóż. Nie mój cyrk, nie moje małpy. No tak... tyle, że ja jestem małpą ;/

Godziny pracy skrajnie się wydłużyły i czasami pracuję po 10h. Nie, żebym bardzo narzekała, bo przecież więcej owoców nazbieram, więc więcej zarobię, a przecież o to chodzi w pracy, prawda? Ale te 10h to jest naprawdę non stop praca, z małą przerwą pomiędzy zbiorem malin i jeżyn. Nie jem w tej przerwie nic, bo zwyczajnie nawet już jeść się nie chce. Czasem nawet nic nie piję przez cały dzień, bo zwyczajnie zapominam w tym pędzie. Muszę przypominać że mamy tu dni powyżej 40 stopni?

W tym skrajnym zmęczeniu, kiedy tak zbieram te owoce i nie mam czym zająć myśli... zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno dobrze robię? Może powinnam jednak wrócić do Polski? Może bez sensu było rzucać wszystko i jechać na drugi koniec świata. Myślę sobie jak super byłoby jechać rano do biura do pracy, spotkać się ze znajomymi, wyjść do ulubionej knajpy, pójść na wino, pojechać do mamy, iść do fryzjera, posiedzieć w domu przy kominku... Moje myśli zaczynają zmierzać w niebezpiecznym kierunku i krzyczeć w mojej głowie - coś ty narobiła?!

I teraz sobie pomyślicie, że wylałam swoje żale. No wylałam. Bo mi się już ulewa czasem od tego raju, który sobie sama wybrałam. Uwarzyłam sobie, to muszę wypić. I wypiję. Bo piszę to Wam, nie dlatego, żebyście mi współczuli teraz, jaka to ja biedna i co ja żem zrobiła ze swoim życiem. Piszę Wam to dlatego, że chcę Wam pokazać, jak może wyglądać droga po marzenia. Bo często jest tak, że ludzie widzą u innych tylko sam efekt, sam sukces. Często tego sukcesu zazdroszczą, bo też by tak chcieli (tyle że na chceniu się kończy). Rzadko kto zastanawia się, jak wyglądała droga do osiągnięcia tego celu. Czy była trudna, czy wymagała dużo poświęceń. Często ludzie zakładają, że 'temu to się udało' albo 'na pewno ktoś mu pomógł' itp. zamiast 'ten gość osiągnął coś wielkiego'. Stachu często podkreśla różnicę między polskim 'udało mi się' a angielskim 'I did it', czyli 'zrobiłem to'. Ten nasz polski zwrot nacechowany jest jakimś nadludzkim fartem, a przecież to nie za sprawą czarodziejskiej różdżki nasze marzenia się spełniają. To nie jakaś wróżka daje nam pieniądze, magiczna kula nie pokazuje nam przyszłości, a dżin nie spełnia naszych 3 życzeń. Jeśli myśleliście, że niektórym pomaga złota rybka, to też nie, serio. To kwestia naszych osobistych wyborów i decyzji, naszej ciężkiej pracy nad sobą, nasza walka ze słabościami.

Z pełną świadomością mogę Wam powiedzieć, że mimo tego co tu przeszłam - nie żałuję. Pomimo że rzuciłam naprawdę satysfakcjonującą mnie pracę, w której czułam się doceniana i w której się rozwijałam, w której miałam cudowny zespół za którym wciąż tęsknię, aż się łezka w oku kręci. Pomimo że mam tysiące kilometrów do domu i nie mogę w każdej chwili pojechać na obiad do mamy. Pomimo że nie mogę z dnia na dzień umówić się z przyjaciółką na kawę. Pomimo że brakuje mi wielu rzeczy, które w Polsce miałam, a tu nie mam. Pomimo że stać mnie na dużo więcej niż zbieranie owoców. Ja nie żałuję. Bo wiem po co to wszystko. Bo sama sobie zgotowałam ten los, wiedząc co chcę osiągnąć. 

Właściwie mogę się już Wam pochwalić - dostałam pracę, w zawodzie, z wizą w pakiecie! I nie, nie udało mi się. Przeszłam 3-etapową rekrutację, udowodniłam, że mam umiejętności i doświadczenie, które dodatkowo musieli potwierdzić moi koledzy z poprzedniej firmy. Więc zapracowałam na to. A teraz mogę świętować! I cieszyć się powrotem do normalnego życia. W nagrodę lecimy na wakacje! <3

Chcę Wam tylko powiedzieć, że czasem by spełnić marzenia trzeba rzucić się na głęboką wodę, może nawet stracić na chwilę oddech. Czasem trzeba zrezygnować z wielu rzeczy. Czasem może nawet się upodlić. Czasem może być naprawdę ciężko. I czasem może być bardzo ciężko to przetrwać. Ale jeśli wiesz do czego dążysz... jesteś w stanie to osiągnąć. 

I nie mówię tu tylko o decyzjach przewracających całe życie do góry nogami. Czasem do szczęścia wystarczy zrobić mały krok, który po prostu wydaje się przerażający, bo nie wiemy co nas czeka. Czasem tym krokiem jest rozmowa z szefem o awansie, pójście do lekarza, zmiana mieszkania, odcięcie się od kogoś kto źle na nas wpływa, szybki wypad za miasto, podjęcie decyzji o ślubie/dziecku/rozstaniu/wzięciu psa/kupnie zmywarki/wyrzuceniu ukochanych zniszczonych butów... Dla każdego ten krok będzie inny, ale dla każdego będzie wyzwaniem. Ale jak już się go zrobi, okaże się, że było warto!
Nie jestem zwolenniczką 'po trupach do celu', ale na pewno wyznaję zasadę że marzenia się same nie spełniają, to my je spełniamy. I jak powiedział słynny pisarz Stanisław Szwast "każdy pcha swój wózek truskawek". Zatem jeśli coś Wam chodzi po głowie... działajcie! Pchnijcie ten swój wózek! Życzę Wam by był lżejszy, niż był* ten mój na farmie ;)

*był, ponieważ 2.grudnia rzuciliśmy z impetem farmę, upadlania miarka się przebrała. Zbiegło się to w czasie z dostaniem przeze mnie pracy, ale nie to było powodem odejścia. Plan był taki, by pracować na farmie do świąt, ale szefostwo uświadomiło nam, że nie są nas warci. Dzięki nim mamy fantastyczny grudzień! :D

Komentarze