Nasz pierwszy road trip - północna część Australii Zachodniej
Zrobienie road tripu po Zachodniej Australii chodziło za mną
od 3 lat, odkąd pierwszy raz przyleciałam do Perth. Wówczas nie miałam takich
możliwości, przede wszystkim finansowych. Wycieczki były zdecydowanie za
drogie, a kupienie auta nie wchodziło wtedy w grę. Kiedy więc podjęliśmy
decyzję o przyjeździe do Australii na work and holiday, wiedziałam, że tym
razem się uda!
Wahaliśmy się długo czy ruszyć od razu na południe i potem w
stronę Adelaide i Melbourne czy pokusić się o zwiedzenie północnej części
stanu. Zdecydowaliśmy się na to drugie, choć i tak zwiedziliśmy tylko część.
Nasza trasa wyglądała mniej więcej tak:
Przed wyjazdem z Perth wykupiliśmy roczny wstęp do parków narodowych
na terenie całego stanu za około $90 i ruszyliśmy w drogę. Polecam kupić taki pass każdemu, kto planuje odwiedzić przynajmniej kilka parków, wyjdzie taniej, niż płacić przy wjeździe do każdego parku z osobna.
Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w Yanchep National Park, które
jest idealnym miejscem na lunch wśród papug i kangurów. Jest też stosunkowo blisko Perth, więc można się wybrać na kilkugodzinną wycieczkę za miasto.
Stamtąd ruszyliśmy od razu do Pinnacles Desert, pustyni ze
słynnymi wapiennymi formami skalnymi. Można tam wjechać samochodem, jest wyznaczona
specjalna trasa i miejsca gdzie można się zatrzymać, wysiąść z auta i
pospacerować po pustyni. To miejsce kojarzyło mi się trochę z Kapadocją w Turcji.
Później czekała nas długa droga do Kalbarri NP. Oczywiście z
przystankami po drodze. Udało nam się nawet wjechać na plażę samochodem. Cieszyliśmy
się jak dzieci, że mamy auto 4x4 i możemy sobie na to pozwolić.
Po kilku dniach żółtych, pustynnych kolorów
wkroczyliśmy w czerwony świat parku narodowego Kalbarri. Piękne klify, wąwóz i rzeka, kilka tras
trekkingowych, spokojnie można tam spędzić co najmniej 2 dni.
Niestety źle sobie to rozplanowaliśmy i żałowaliśmy, że nie zostaliśmy
tam na noc. Tak to jest, jak trasę dyktują nam bezpłatne campingi z Wikicamps. Mamy przynajmniej pretekst by wrócić i zrobić trekkingi, których nie zdążyliśmy ;)
A co do kempingów, czasem kiedy rozbijasz się gdzieś w
środku nocy... rano możesz się zdziwić...
Nie, to nie był cmentarz. To był oficjalny bezpłatny kemping. Co tam
robił grób? Do tej pory nie wiemy.
Po drodze trafiliśmy też na ciekawy punkt poboru wody. Takie zbiorniki
znajdowały się co kilkadziesiąt mil i były po pierwsze ważnym przystankiem na drodze strudzonych, spragnionych podróżników, po drugie były też swojego rodzaju miarą odległości. Część z nich
już nie funkcjonuje, na drodze powstało sporo stacji paliw i zajazdów. Ten
jednak działał. A woda z niego była całkiem niezła.
Kolejny cel i kolejny park narodowy, Francois Peron NP, a po drodze słynna Shell beach, czyli plaża z samych muszelek!
Pamiętajcie tylko by nie zabierać muszelek z plaży!
Francois Peron był pierwszym parkiem narodowym na naszej trasie, przy którego
wjeździe znajdował się kompresor i tablica informacyjna, że tu należy zmniejszyć
ciśnienie w kołach, by wjechać na offroad. Spotkaliśmy tam dwóch
Australijczyków wyjeżdżających z parku, którzy podpowiedzieli jak niskie
powinniśmy mieć to ciśnienie i przestrzegli, że nasze auto 4x4 to taka dość
słaba wersja napędu na cztery koła i żebyśmy uważali i nie zapuszczali się
daleko, bo jest późno i możemy utknąć tam na noc.
Trochę ze względu na tę rozmowę, trochę ze względu na to, że
nie mieliśmy rezerwacji na nocleg w parku, a było już popołudnie,
zdecydowaliśmy się podjechać tylko w jeden punkt i ruszyć w stronę bezpłatnego
campingu. Autko bez problemu dało radę, przeżyliśmy fajną przygodę i zjedliśmy
obiad w pięknym widokiem.
Kolejnego dnia jakież było nasze zdziwienie gdy trafiliśmy w końcu na pierwszego (i ostatniego
póki co) autostopowicza. Mimo sporego obładowania po prostu musieliśmy go
zabrać. W końcu trzeba się odpłacić za te wszystkie oferowane nam podwózki :)
Czekał kilka godzin w pełnym słońcu, aż trafił na nas. Dojechaliśmy razem do
Coral Bay i zatrzymaliśmy się w jednym hostelu (i jedynym właściwie). Tam
utknęliśmy nieplanowanie długo, ze względu na awarię naszego domu na kółkach.
Bolesna nauczka, którą zapamiętamy na długo. Jak to mówią - mądry Polak po
szkodzie. Sprawdziło się w 100%! :D Tak więc w małej na dosłownie jedną ulicę
wiosce utknęliśmy na całe 5 dni. Nie, nie dlatego, że auto poszło do naprawy.
Byłoby miło, ale na tym uroczym zadupiu jedyny urzędujący mechanik nie
naprawiłby nam zniszczonego sprzęgła. Musieliśmy auto przetransportować 150km
dalej do Exmouth. Drobny szczególik, że taka przyjemność kosztuje bagatela $1000. Nie, nie naprawa. Transport. Tu
na szczęście przyszedł nam z pomocą i przyjacielską radą wspomniany już
mechanik (który na bank musiał mieć polskie korzenie, biorąc pod uwagę co nam
doradził :D ) i udało się zmniejszyć te koszty o ponad połowę.
Trzeba było tylko znaleźć sobie zajęcie na kilka dni. Pozostało
nam biednym snorklować, cieszyć oko widokiem cudownie niebieskiej wody,
spacerować i z żalu i rozpaczy nad naszym pechem pić wino przy zachodzącym
słońcu.
W Coral Bay natrafiliśmy też na wyjątkowy cmentarz, cmentarz dla zwierzaków. Tam przypomniały nam się nasze ukochane psiaki, których już z nami nie ma...
Poźniej razem z naszym wciąż zepsutym autkiem udaliśmy się
do Exmouth do mechanika.
Tam również
utknęliśmy na kilka dni, czekając aż je naprawią.
Niestety to miasteczko, w
przeciwieństwie do Coral Bay w ogóle nas nie zauroczyło. Jedyne co miało do zaoferowania to drogie wycieczki na
nurkowanie, nawet plaże tam były naprawdę nieładne. Ale to właśnie tam spotkaliśmy pierwszy raz dzikie strusie, co sprawiało nam za każdym razem dużą radość.
Właściwie sprawiało radość dopóki nas jeden nie pogonił,
napędzając stracha ;p Co jeszcze będziemy miło wspominać z Exmouth to
pyszne burgery i fryty z food tracka :D Mniami!
Kiedy nasze autko zostało zreanimowane, a konta bankowe
niemal wyczyszczone, z pewną dozą przerażenia ruszyliśmy dalej, obawiając się
czy pieniędzy wystarczy nam do znalezienia pierwszej pracy. Ale zawracanie do
Perth w tym momencie było bez sensu. Za dużo kilometrów już przebyliśmy, by
odpuścić ostatnie dwa punkty które chcieliśmy zobaczyć.
Pierwszym z nich był Cape
Range National Park, który niby z Exmouth mieliśmy pod nosem, (więc mogliśmy
wykorzystać przesiedziany na dupie czas), ale bez auta był niemal nieosiągalny,
no chyba że za dziesiątki dolarów za sam transport, nie mówiąc o czymś więcej.
Jeśli chodzi o Cape Range to muszę uczciwie przyznać że to
chyba jedno z piękniejszych miejsc jakie widziałam dotychczas w Australii. Kilkadziesiąt
kilometrów wybrzeża, piękne plaże, niebiańska woda, w niektórych miejscach zero
ludzi. I rafa koralowa na wyciągnięcie ręki. Snorklowanie tam to była niesamowita
przygoda, rafa koralowa w różnych odcieniach, kolorowe rybki, niektóre całkiem
pokaźne, a jako wisienka na torcie olbrzymi żółw! Same cudowności. Mogłabym tam
spędzić z tydzień, chłonąć te widoki, siedzieć i wpatrywać się w wodę...
Ale budżet gonił. Trzeba było jechać dalej. Z przystankiem na nocleg w kolejnym wyjątkowym miejscu.
Ruszyliśmy więc do Karijni. To jest wg mnie po Cape Range drugi
punkt obowiązkowy na północy Australii Zachodniej. Znów czerwone skały, wąwozy
i naturalne baseny, z przeraźliwie lodowatą wodą! Ale przeżycie pływania w
takim miejscu nie do opisania.
Po tylu pięknych widokach pora z żalem serca zakończyć przygodę.
Po drodze po raz drugi przekroczyliśmy zwrotnik
Koziorożca.
A potem przez długie setki kilometrów nie było nic. Tylko pustynia, road trainy (czyli wielkie ciężarówki z kilkoma naczepami) i miasteczka kojarzące się z amerykańskim Dzikim Zachodem.
Kolejne na naszej liście 'must see' jest południe Zachodniej Australii, gdzie mieliśmy wyruszyć już w najbliższą niedzielę. Ale jak zwykle... plany są po to, żeby się zmieniały ;)
Komentarze
Prześlij komentarz