Gdy coś się kończy...

Z dziennika:

17 lutego 2017

Siedzę, wpatrując się w niesamowicie niebiesko-turkusowy ocean, łagodnie muskający ziarenka piasku. Pozwalam myślom biegać swobodnie po mojej głowie, chcąc nie chcąc żegnając się z pewnym rozdziałem życia. Jestem w idealnym miejscu. Z lewej strony zielona góra, z prawej zielona góra, za mną gęsty tropikalny las. Tylko ja i moja prywatna plaża. U skraju drzew rozbijam swój zielony pięciogwiazdkowy hotel, którego jestem jedynym gościem. Moimi sąsiadami są tylko małe kraby, krążące po piasku jakby szukały czegoś konkretnego. Może swojego miejsca na ziemi?

Kto by pomyślał, że dwie godziny drogi stąd toczy się gwarne życie na zatłoczonych, zakorkowanych, pełnych knajpek, targów i wieżowców ulicach  Kuala Lumpur.

Znalazłam się tu trochę przez pomyłkę. Chciałam śladami Stacha znaleźć piękną plażę, na której kilka lat temu nocował w namiocie, a którą kojarzyłam ze zdjęcia na blogu zanim jeszcze się poznaliśmy, a o której później też mi opowiadał i zaznaczył orientacyjnie na mapie zanim wsiedliśmy do różnych samolotów w Sydney. Orientacyjnie o kilka kilometrów szczęśliwie za daleko. Dzięki temu znalazłam się w małym, magicznym raju, jednocześnie spełniając kolejne swoje marzenie - o bezludnej plaży. Tu mogę spokojnie podsumować trzy miesiące mojej podróży.

Nie jest mi źle, że wracam. Czuję się spełniona, tak naprawdę spełniona.

Oczywiście żal było opuszczać Australię tak szybko, żal opuszczać też takie miejsce jak to. Ale przecież życie się nie kończy na tej podróży, a świat jest tak cudowny, że nigdy nie braknie nowych magicznych miejsc do odkrycia, ani nie braknie marzeń, do których spełnienia będzie się dążyć.

Tymczasem...pora wrócić do ludzi, którzy uśmiechną się na mój widok i powiedzą te piękne słowa, dla których zawsze warto wracać – ‘Dobrze, że już jesteś’.

Komentarze