Życie zaczyna się tam, gdzie kończy się strach

Podróż to nie tylko piękne widoki, cudowni ludzie i fantastyczne wspomnienia. To nie tylko niepowtarzalne przygody, śmiech do łez, taniec, zabawa, żarty, ciekawe historie, nowi przyjaciele… Oczywiście, że nie! W podróży też bywa czasem ciężko i czasem przestaje się chcieć. Czasami ma się ochotę rzucić wszystko i kupić bilet powrotny. Przynajmniej ja tak mam, że w stresowych sytuacjach od razu mam ochotę uciec do domu, do bliskich, w bezpieczne miejsce... Szczególnie podróżując w pojedynkę, nie mogąc liczyć na niczyją pomoc, będąc w trudnej sytuacji. Podróżując sama nagle jestem tylko ja i moje własne decyzje. To są właśnie te momenty, które kształtują człowieka. Kiedy trzeba wyjść poza swoją strefę komfortu i poradzić sobie w każdej sytuacji. Nie jest to łatwe, szczególnie, jeśli wcześniej zawsze mogłam liczyć na wsparcie kogoś bliskiego, na pomoc, na wspólne podjęcie decyzji, na podjęcie decyzji za mnie, na bardziej racjonalne i mniej emocjonalne podejście do sprawy… A jednocześnie bardzo dobrze jest się nauczyć podejmować decyzje.

Niedawno rozpoczęła się moja zła passa. Najpierw zepsuł mi się telefon, którego naprawdę potrzebowałam, żeby mieć kontakt ze światem, ale też dla niezbędnych w podróży aplikacji. Szczególnie jeśli wyrusza się w outback i trzeba wiedzieć gdzie są bezpłatne campingi i stacje benzynowe. Niestety nie było łatwo go naprawić, ani prawdopodobnie nie było mnie na to stać, więc mam zastępczy telefon, który nie działa idealnie, włączenie mapy zajmuje wieki, gps nie zawsze działa, pisanie wiadomości wymaga mnóstwo cierpliwości… ale mimo wszystko jest i działa.

Potem okazało się, że umówiony od dwóch tygodni przejazd do Melbourne nie wypali. Dzień przed wyjazdem kierowcy zepsuło się (świeżo naprawione) auto, więc dał nam znać że jeśli nie uda się go naprawić w sobotę, to on kupuje bilet na samolot, bo musi być w Sydney 23.12. Zrobiło się nieciekawie. Późnym wieczorem dał znać, że auto musi przejść kolejny serwis w sobotę, więc możemy ruszyć w niedzielę. W sobotę rano jedna z pasażerek podjęła decyzję by lecieć jeszcze tego samego dnia do Melbourne samolotem, bo nie chciała jechać autem w tak dużym pośpiechu. Kilka minut później kierowca oznajmił, że nie zdąży dojechać autem do Sydney, więc je sprzedaje i też leci. Ostatni pasażer, z którym miałam nadzieję znaleźć inny przejazd, przywitał mnie słowami „Słuchaj! Dziś są tanie loty do Melbourne!”. Ręce mi opadły do ziemi, bo liczyłam, że razem znajdziemy jakiś inny przejazd... Nie chciałam być tak wcześnie w Melbourne. Po co.. i przede wszystkim ZA CO? Lot kosztował mniej więcej tyle co paliwo po podziale na 4 osoby, a dodatkowo musiałabym płacić za noclegi, czego bym nie robiła w drodze, śpiąc na bezpłatnych campingach. Poczułam, że wszystko się wali. Nie miałam przejazdu na który tak czekałam, nie miałam gdzie spać, bo osoba u której mogłam się zatrzymać też postanowiła lecieć tego dnia do Melbourne… Z tej bezsilności, złości na zmieniających zdanie i nie liczących się z nikim ludzi, z rozpaczy i braku pomysłów popłakałam się jak dziecko. Tak bardzo chciałam, żeby ktoś mi powiedział co mam robić, ale w Polsce był środek nocy, a ja jedyne co mam na moim zastępczym telefonie to Messengera – ani jednego numeru telefonu. Choćbym chciała kogoś obudzić – nie miałam jak. Zostałam sama ze swoim, być może wcale nie takim wielkim, problemem i nie umiałam sobie z tym poradzić. Może nie chciałam sobie sama z tym poradzić… Jednak nie miałam innego wyjścia.

Zaczęłam szukać innych opcji przejazdów do Melbourne lub Sydney, ale jedyne co znalazłam to przejazd z Albany (400km od Perth) do Adelajdy na niedzielę rano. Długo się wahałam, nie wiedziałam co robić. Czy lecieć dziś do Melbourne, czy jechać do Albany, czy rano ruszać na stopa do Sydney…

W końcu postanowiłam przeczekać jedną noc i ruszyć rano na spokojnie na stopa w stronę Sydney. Jednak kierowca jadący z Albany namawiał mnie, bym spróbowała dostać się tam jeszcze dziś i wtedy zabrałby mnie ze sobą następnego dnia. A jeśli nie zdążę dojechać do rana – on pojedzie sam, a ja będę stopować dalej. Zebrałam się w sobie, przygotowałam trochę jedzenia i wody i pojechałam na wylotówkę. Było już po 15:00 i 400km do pokonania. Nie tak dużo, prawda?

Pierwszego stopa złapałam po może 20 minutach… Ale tę historię już znacie z poprzednich wpisów.

W niedzielę rano okazało się, że mój kierowca jest 170km od Albany, w Jerramungup. Poprosił mnie bym dostopowała do niego, bo musiał sprawdzić auto jeszcze raz i musiałby się po mnie wracać, bo Jerramungup była na trasie do Adelajdy.

Nie powiem, trochę się zirytowałam po przygodach z poprzednich dni, ale stwierdziłam, że w sumie co mi szkodzi. Autostop jest super! Dziewczyna, u której spałam, podwiozła mnie na dobrą drogę i zaczęłam łapać. Po 5 minutach zatrzymał się facet, który nie jechał co prawda tam gdzie ja, ale podrzucił mnie w lepsze miejsce, za rozwidleniem dróg. Teraz już wszyscy musieli jechać w moją stronę.

Stanęłam przy drodze i zatrzymało się pierwsze przejeżdżające auto.

Dwie Holenderki, młode dziewczyny, zapakowane po sufit. Zgodziły się mnie zabrać. Zaczęłyśmy rozmawiać i okazało się, że jadą wspólnie do Melbourne, a potem jedna jedzie dalej do Sydney, ale musi tam być 24go. Trochę się spieszyły i w Melbourne chciały być 22go…ale mimo wszystko – jechały tak daleko! Miałam tysiąc myśli w głowie w jednej sekundzie… w końcu zebrałam się w sobie i zapytałam „Hej dziewczyny… Mogę jechać z wami? Proszę!”. Wytłumaczyłam, że mam umówiony przejazd do Adelaide, ale że nie znam tego chłopaka, że trochę mi niezręcznie z nim samym spędzić tydzień, a one sprawiają wrażenie super fajnych i z nimi bym mogła jechać do samego Melbourne… Po chwili rozmowy zgodziły się! Zadałam to pytanie nie mając żadnego planu na pobyt w Melbourne, bardzo impulsywnie, ale czułam, że tego chcę. Kierowcy z Albany napisałam, że bardzo go przepraszam, ale złapałam stopa do Melbourne i nie mogę jechać z nim. Zachowałam się może trochę nieładnie, jak ci ludzie z którymi pierwotnie miałam jechać do Melbourne…z drugiej strony ten chłopak nie zamierzał na mnie czekać i jeszcze w sobotę późnym popołudniem nie było wiadomo, czy zdążę dojechać. Nie mam wyrzutów sumienia. On i tak miał jechać sam. Nie zmienił przeze mnie ani dla mnie swoich planów.

Tym oto sposobem w ciągu pięciu dni (tak tak, bardzo szybko…) dotarłam do Melbourne z dwiema fajnymi dziewczynami. Każda z nas totalnie różna, z innymi doświadczeniami, z innym podejściem do życia, z innymi planami na przyszłość. Wszystkie trzy w jednym samochodzie, wspólnie podążając do jednego celu. Nie było perfekcyjnie, szczególnie z jedną, która z dnia na dzień stawała się coraz bardziej nieznośna…ale nie ma co narzekać! Było świetnie! Nie zwiedziłyśmy może zbyt wiele po drodze, spędzałyśmy czasem 12h za kierownicą, nie zatrzymałyśmy się w wielu pięknych miejscach, w których na pewno zatrzymałby się tamten chłopak…ale mimo wszystko nie żałuję swojej decyzji!

Dla tych darmowych campingów pośród niczego, dla bycia na totalnym odludziu tylko we trzy, dla picia razem wina, dla rozpalania razem ogniska i gotowania na nim kolacji, dla tego nieziemsko cudownego nieba w outbacku, dla żartów, śpiewów, wygłupów, rozmów o wszystkim i niczym… dla tego wszystkiego warto było jechać zamiast lecieć.

I zdecydowanie warto było zaryzykować, podjąć decyzję zupełnie samodzielnie i ruszyć na stopa mimo wielu (nieuzasadnionych) obaw. Warto też było w jednej sekundzie zmienić plany i po prostu wykorzystać szansę jechania z kimś, do kogo poczuło się sympatię.

A na dodatek z jedną z tych dziewczyn polubiłyśmy się tak bardzo, że zaproponowała mi nocleg w swoim domu, ze swoimi starymi przyjaciółmi… Jestem zatem w fantastycznym miejscu, z super przyjaznymi ludźmi i spędzę święta w niesamowicie rodzinnej atmosferze. Czego chcieć więcej ?? <3 Teraz wiem, że to wszystko było po coś, a decyzje które podjęłam były tymi właściwymi. 

I to jest właśnie Australia o jakiej marzyłam :)

A życie zaczyna się tam, gdzie kończy się strach ! 

Komentarze