Co mnie zatrzymało w Perth?

Będąc w podróży nie lubię spędzać dużo czasu w jednym miejscu, wolę się przemieszczać, by zobaczyć jak najwięcej. Miałam jednak konkretny powód, dla którego na początku swej podróży po Australii zatrzymałam się na (aż) dwa tygodnie w Perth. Postanowiłam rozpocząć tę przygodę od…kursu językowego. Może wydać się to dziwne, że po tylu latach nauki angielskiego i tylu odbytych podróżach, wciąż chciałam wydać spore pieniądze na kurs, ale czułam, że tego potrzebuję na start, że pozwoli mi to poczuć się tu bardziej komfortowo. A jednocześnie jest to inwestycja w siebie, nauki w końcu nigdy dość:)
Znalazłam szkołę językową będąc jeszcze w Polsce, dopełniłam formalności, których nie było wcale wiele zabukowałam na te dwa tygodnie nocleg w najtańszym możliwym hostelu.

Czy było warto?
Jasne, że tak. Po pierwsze uczenie się języka tylko i wyłącznie w tym języku jest zdecydowanie bardziej efektywne, po drugie uczą Cię ludzie, którzy znają ten język najlepiej i można poznać różne ciekawostki językowe, o których nie powiedzą nam w polskich szkołach, po trzecie – poza samą nauką miałam możliwość spotkania wielu fajnych ludzi z całego świata. Gdyby ktoś był zainteresowany, mogę z czystym sumieniem polecić tę szkołę. Poza samymi lekcjami organizują mnóstwo wycieczek i imprez, mają fajną bazę książek i filmów które można wypożyczać, można też uczyć się poprzez platformę online. Wszystko w super przyjaznej atmosferze. A przy dłuższym pobycie to oni zajmują się formalnościami związanymi z wizą studencką, a na niej można pracować! To zdecydowanie ułatwia życie w okropnie drogiej Australii.

Jakie jest Perth?
Duże, ciągnące się kilometrami we wszystkie strony, a jednocześnie dość puste i ciche. Co się dziwić, jeśli powierzchniowo zajmuje prawie 6,5 tys km, a gęstość zaludnienia to 318 osób na km kwadratowy. Dla porównania we Wrocławiu jest to 2176 osób na km2…
Tutaj nie ma blokowisk, poza centrum znajdują się same domki jednorodzinne, zazwyczaj jednopoziomowe, z małym ogródkiem w którym koniecznie musi rosnąć palma. Wszędzie można się czuć jak na totalnych obrzeżach miasta.

W Perth na pewno urzeka spokój, który można zauważyć nawet w ścisłym biznesowym centrum miasta, gdzie ludzi jest zdecydowanie więcej niż gdziekolwiek indziej. A jednak mimo pracy w drapaczach chmur, ludzie nie pędzą, spędzają przerwę na lunch w knajpach, spotykając się ze znajomymi i relaksując.

Zachwycające są tu także parki, ich ilość, wielkość, wygląd. Na każdym kroku mija się zieleń, ławki, trasy spacerowe i rowerowe ciągnące się kilometrami wzdłuż rzeki, pełno drzew, dużo palm, papugi latające nad głowami, ludzi siedzących na kocach robiących pikniki i grille, biegaczy, rowerzystów… Tu wszyscy korzystają z wolnego czasu, z pięknej pogody. Mają do tego doskonałe warunki. Gdzie się nie ruszyć, tam zielono. Niesamowite! Mówiłam już Wam, że kocham parki??

Nie sposób nie polubić tego miasta!
Koniec końców spędziłam w nim nie dwa... a trzy tygodnie. Bo kiedy tydzień temu zdecydowałam wreszcie się ruszyć i zmienić miejsce, jeszcze tego samego dnia wylądowałam tu z powrotem.

Jak to się stało?
Wyszłam z zamiarem łapania stopa do Margaret River i zatrzymania się na jakimś darmowym kempingu do 16go grudnia (17go miałam już zaplanowany wyjazd do Melbourne), żeby trochę przyoszczędzić i tak już nadszarpnięty budżet. Pierwszego stopa złapałam w ciągu dosłownie 5 sekund, stojąc na skrzyżowaniu zaraz obok hostelu. Nie zdążyłam nawet wyjąć tabliczki, a kierowca stojący pierwszy na światłach, w swoim zabytkowym cabrio zapytał dokąd jadę i podrzucił mnie jakieś 60km dalej. Niestety wysadził mnie dosłownie na autostradzie, przy swoim wyjeździe… stwierdził, że tu na pewno szybko coś złapię, a zanim zdążyłam zareagować, już odjechał. Witki mi opadły, ale cóż robić. Nigdy nie łapałam tak nieodpowiedzialnie stopa…kiedyś musiał być ten pierwszy raz! Stanęłam na zebrze przy rozwidleniu i wyjęłam napis ‘Margaret River’. Może po 10 minutach zatrzymał się samochód. Niezłe tempo! Nie jechał daleko, ale postanowił mnie zabrać w lepsze miejsce do łapania stopa. Zaczęliśmy rozmawiać i tak od słowa do słowa zaczął mnie przekonywać, że stop w Australii to bardzo zły pomysł, a już szczególnie samemu. Na to ja podałam wszystkie argumenty jakie miałam, począwszy od przygody, skończywszy na ograniczeniach budżetowych. Kiedy zapytał dokąd konkretnie jadę, zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nie wiem, że chcę po prostu znaleźć darmowy camping w ładnym miejscu. Pomyślał, pogłówkował, w końcu zaproponował mi bym wróciła do Perth i zatrzymała się u niego do czasu wyjazdu do Melbourne. A na dodatek zaproponował mi, bym zrobiła dla niego trochę komputerowej pracy przez te kilka dni.

Dojechaliśmy do wioski, w której miał zlecenie (jest fotograf), wymieniliśmy się numerami i miałam dać znać czy jak skończy pracę ma mnie zgarnąć z powrotem do Perth. Zastanawiałam się długo co robić, bo mimo podeszłego wieku kierowcy, trochę się jednak bałam. To chyba naturalne, że człowiek jest trochę nieufny w takich sytuacjach. Już nie raz przekonałam się o magii ludzkiego dobra, ale jakoś mimo wszystko się wahałam. W końcu stwierdziłam, że opcja zarobienia paru groszy jest kusząca, a jednocześnie może to być ciekawe doświadczenie. Wróciłam z Darylem, bo tak ma na imię, wieczorem do Perth.

Okazał się bardzo ciekawym człowiekiem, z wieloma historiami na koncie. Kiedy był młody wyruszył w 7 miesięczną podróż samochodem po Australii wraz z trzema (jak się okazało swoimi trzema) dziewczynami. Wspominał to z wielkim sentymentem i mam wrażenie, że było to najpiękniejsze 7 miesięcy w jego życiu. Opowiadał mi także o tym jak pracował w karetce i jak musiał zrezygnować, bo była to praca ponad jego nerwy. A także o swojej rodzinie, byłej żonie i czwórce dzieci, które odwróciły się od niego gdy odszedł od żony. Był bardzo bogatym człowiekiem, miał olbrzymi dom, kilka aut, prosperujące biznesy. Zostawił wszystko żonie i teraz mieszka w skromnej szeregówce, ma stary samochód i pracuje u swojej żony. Jak dokładnie do tego doszło i czy rzeczywiście to była taka zła kobieta – nigdy się nie dowiem.

Spędziliśmy wiele godzin na rozmowach, w szczególności o jego życiu, ale też trochę o Australii, o prowadzeniu biznesu, o mentalności, o podejściu do życia. Jego dewizą życiową jest carpe diem i powtarzał to dosłownie sto razy na dzień...zabawny staruszek (ups! obraziłby się na to słowo!;D).

Koniec końców nie popracowałam dla niego, bo nagle zmienił zdanie, twierdząc że da radę zrobić wszystko sam, więc z zarobieniem dodatkowych paru dolców się pożegnałam (a przydałoby się…), ale spędziłam tydzień w spokojnym miejscu, pijąc Colę i jedząc pizzę, oglądając tv, a jednocześnie towarzysząc dziadkowi, który zdecydowanie czuł się samotny (mimo, że ciągle podkreślał jak to kocha swoją niezależność). Być może momentami nie byłam pewna jego intencji, czasem się trochę go obawiałam, ale generalnie poza olbrzymią otwartością i swobodą mówienia dosłownie o wszystkim, był bardzo w porządku.

Jednocześnie spadł mi z nieba, kiedy przedwczoraj zepsuł mi się telefon. Pożyczył mi swój do czasu wyjazdu z Perth, a gdy się okazało, że mojego telefonu nie da się tu szybko i tanio naprawić, znalazł jakiegoś starego smartfona w szufladzie i po prostu mi go dał. Dzięki temu mam jakiś kontakt ze światem. Przyznam, że pozostanie tu bez telefonu to kiepska perspektywa, szczególnie jeśli używa się map offline, potrzebuje szukać noclegów na bieżąco, no i mieć kontakt z najbliższymi… Na tym jego starym telefonie nie jest to zbyt łatwe, ale najważniejsze, że działa i w awaryjnej sytuacji można zadzwonić, napisać lub sprawdzić coś w Internecie.
Mam nadzieję, że będzie działał w outbacku! Bo już jutro ruszam w trasę do Melbourne z trzema innymi osobami (Chinka, Argentyńczyk i Brytyjczyk) vanem (znalazłam przejazd na podobnej zasadzie jak blablacar, ze zrzutką na paliwo – jest to bardzo popularny sposób przemieszczania się). Czeka nas 5-6 dni w drodze. Ahoj przygodo!! Już się nie mogę doczekać <3

Macie jakieś propozycje na spędzenie świąt w Melbourne? :)
Dziś bez zdjęć. Wszystko jest na moim zepsutym telefonie… dobrze, że zdążyłam chociaż w zeszłą sobotę zgrać zdjęcia z wycieczki z Rottnest…  a resztę mam nadzieję odzyskać po powrocie do Polski. Nie dość, że nie mam porządnego aparatu, to teraz nawet telefonu nie mam do robienia zdjęć. Niech żyje złośliwość sprzętów! Zostało mi go pro... aż boję się dotykać :P

 

 

Komentarze