Mauretania, wybrzeże. cz II

- Francuzi są bardzo niebezpiecznymi ludźmi.
- Dlaczego? - pytam, nie będąc pewien czy to może ja źle zrozumiałem, czy mój rozmówca nie potrafił prawidłowo wyraźić się w języku angielskim
- Zostawili swoje byłe kolonie bez niczego, dając im wolność i absolutnie żadnego wsparcia naukowego. Afrykanie przejęli władzę, ale nie mają doświadczenia i wiedzy jak rządzić.

Czyli stan, w jakim obecnie znajduje sią zachodnia Afryka, to wina Francuzów. Tak uważa mój czarnoskóry rozmówca.

- Europa nie jest bogata. - kontynuuje rozmówca - To Afryka jest bogata. Jest kur***o bogata! Mamy złoto, diamenty, ropę naftową, niesamowite ilości surowców, ale nic z nimi nie robimy, bo nie wiemy jak! A Europa i Stany nie chcą nas nauczyć. A my sami się nie nauczymy. Wiesz dlaczego biały człowiek jest lepszy od czarnego człowieka?
- Dlaczego? - pytam zupełnie zaskoczony tym stwierdzeniem czarnoskórego Afrykanina
- Bo jak biały człowiek się czegoś nauczy, to przekaże tą widzę swojemu synowi i pomoże mu. I będzie się cieszył, jak syn będzie lepszy od niego. Jak czarny człowiek się czegoś nauczy, to z nikim się tym nie podzieli, zabierze swoją wiedzę do grobu.

Później z zafascynowaniem wsłuchiwałem się, jak opowiadał o tym, że kawę można pić z mlekiem.

- W Afryce władza jest bezkarna, bo nie można jej krytykować. - mówi dalej - Ludzie, którzy krytykują władzę, znikają bez wieści i nikt o nich nie pyta. Władza w Afryce ma na usługach profesjonalnych zabojców i każdy to wie.

Zapewne wielu z tych rzeczy bym nie pisał, gdyby nie padły z ust czarnego człowieka, ale...

- ... kiedy biali przyjechali do Afryki - mówi dalej tubylec - to dali czarnym lustra. Czarni się cieszyli, kiedy rano się myli, patrzyli w lustro i WOW, mogą widzieć swoją twarz! Dostawali od białych lustra, a dawali im złoto i diamenty, bo biali im nie powiedzieli, ile są one warte. Później czarni się dowiedzieli i już tak bardzo się nie cieszyli z luster. Wtedy biali przywieźli do Afryki telewizję i znowu było się z czego cieszyć.

(...)

***

Nouadhibou. Dwa źródła utrzymania.

Pierwsze, to ryby. Łowione codziennie w dziesiątkach ton, przez setki rybaków. Chińskie koncerny skupują ryby w cenie 50 euro za tonę. Ostatnio miasto przeżywa nalot Senegalczyków, bo w Senegalu morze jest wyeksploatowane do tego stopnia, że nie ma tam co łowić. Chińczycy wcześniej produkowali konserwy właśnie tam. Podpisali z władzami Senegalu kontrakt na 25 lat. Ryby skończyły się po 10ciu.

Tutaj walają się wszędzie. Czyścicielki - mewy - wygrzebują szczątki ryb z piasku na wąskich uliczkach. Wszechobecny smród gnijącej ryby, zakfalifikowany jako jeden z najbardziej nieprzyjemnych zapachów na świecie, powoduje, że człowiekowi odechciewa się jeść.

Zabudowa parterowa, dwie główne ulice, żadnych placów. Jedno wielkie skupisko małych pustynnych domków z płaskim dachem. Samochody, robiące za taksówki, bo właściwie każde auto to taksówka, rozpadają się w rękach. Raz urwałem uchwyt nad drzwiami pasażera. Innym razem byłem wstanie podziwiać przesuwający się pod moimi nogami asfalt.

Łatwy biznes.

- Jesteś z Polski? - pyta się Tunezyjczyk - Nie wiem jak to się nazywa po angielsku, mój angielski nie jest zbyt dobry, mówisz po francusku?
- O nie, nie, po francusku ani trochę. - odpowidam

Chodzi mu o bursztyn. Zajmuje się produkcją biżuterii. Bierze odemnie adres mailowy i mówi, że być może odezwie się, żebym znalazł mu jakiś kontakt na kupno bursztynu.

- Przyjechałem do Mauretanii szukać możliwości. - mówi - Być może tutaj w morzu będą koralowce. Jak będą, to zaczniemy je wydobywać. Można z nich zrobić niesamowitą biżuterię.
- Z KORALOWCÓW? - pytam niedowierzając, prawie wszędzie na świecie rafy koralowe się chroni - To jest legalne?
- Tak, nie ma problemu. Zrobimy firmę i wszystko będzie legalne.

Afryka. Miejsce na Ziemi, w którym nie mnożą problemów i z niczym się nie liczą.

***

Targowanie się, rozdział I

- Psst! - słychać co kawałek, idąc ulicą.

To cinkciarze, mający swoje stałe punkty i handlujący walutą. Ich stałymi punktami są m.i. róg ulicy, przystanek autobusowy, murek przed blokiem. Stoją tam dzień w dzień. Klientów nawołują charakterystycznym "psst!".

To jest piątek, czyli islamski weekend, banki nie pracują, o kantory ciężko. A walutę trzeba zdobyć. Boleśnie przekonuję się również, że Maser Card w Mauretanii nie działa, a na mojej Visa akurat nie mam środków.

- Mam do wymiany 200 Marokańskich driham, ile mi za to dacie?

Po angielsku rzecz jasna nie mówią, szybko więc wyciągają telefon i wystukują na nim liczbę "4000" mauretańskiej waluty. Zaproponowany przez nich kurs był tak odległy od znanego mi, że w pierwszej chwili myślałem, że to ja coś źle przeliczyłem. Odmawiam z miejsca i ruszam dalej.

- No, no, no, my friend!

Zatrzymują mnie i proponują już 5000 ugiji. Powinno być jakoś około 8tys. Zaprzeczam ruchem głowy i idę dalej.

Zbiega się cała gromadka cinkciarzy. Stawka wzrasta do 6000, ale ja kontynuuję swój marsz w stronę bardziej ruchliwych ulic. Na szczęście nie popełniłem błędu i nie dałem im wziąć do ręki moich 200 driham, bo wymiana mogłaby już się dokonać samoczynnie. Stawka wzrosła do 7tys.

Koniec końców wymieniam walutę w Western Union, dostaję około 7,5 tys.

***

Irytujące czekanie.

Miało miejsce za każdym razem, kiedy naszła mnie ochota gdzieś się przetransportować. Arabksie podejście do czasu. Kursujące między miejscowościami minibusy, albo taxibusy nie odjeżdżają według zegarka. Za każdym razem pytałem, o której odjeżdżamy, za każdym razem wywoływałem zdziwienie na twarzach miejscowych.

Auto odjeżdża wtedy, kiedy jest komplet. Oznacza to, że jeśli nie ma kompletu, czeka się, aż przyjdzie ktoś jeszcze. Moją Europejską głowę, przyzwyczajoną do życia według rozpisek godzinowych, to przerasta. Taki system sprawia, że planowanie czegokolwiek staje się niemal niemożliwe. Co więcej, aboslutnie nie wiadomo, kiedy ów komplet się zbierze, to znaczy czy za 15 minut czy za godzinę, nie da się więc pójść dalej niż na odległość wzroku.

Na przejazd do Nowokszutu nie czekałem długo, bo to kurs do stolicy. Później miało być gorzej. Z Nawakszut do Ataru czekałem około godziny, z Ataru do Chinguetti za to już 4 godziny (w prawie 50cio stopniowym upale, bez klimatyzacji), w drodze powrotnej z Chinguetti do Atar 2 godziny, z Atar do Choum 5 godzin. Spotkany przezemnie Fin przebył tą trasę w przeciwnym kierunku, z Choum do Atar czekał 14 godzin.

c.d.n.

ObrazekObrazekObrazek

Komentarze