Mauretania, cz III. Diuna

                W każdej kafejce można zamówić duże, pożywne, wieloskładnikowe i tanie śniadanie za równowartość około 15 zł. Podstawą jest omlet, dżemy, pieczywo, serki topione, do tego sok ze świeżych pomarańczy i duża butelka wody mineralnej. Warto sprawdzić, czy butelka nie była wcześniej otwarta. Zalecane jest picie tylko wody butelkowanej. Zalecenie to miałem wkrótce złamać, kiedy znajdę się na dzikiej pustyni.

                Przejeżdżam do Atar, a tam znów utykam na "arabskim czekaniu". Chcę dostać się do Chinguetti. Pracownicy minibusa, który mnie tu przywiózł oznajmiają, że zaraz podjedzie kierowca.

                Kierowca, nie mówiący po angielsku, podjechał owszem, szybko, ale zamiast odrazu ruszyć w trasę, zabrał mnie do siebie do domu i zostawił pod opieką innych Arabów. Sam zaś swoim rozklekotanym mercedesem (z moim plecakiem w bagażniku) odjechał w poszukiwaniu innych klientów.

                Jest okropnie gorąco. Leżę w izbie pochłaniając w zawrotnym tempie swoje zapasy wody. Każdy oddech pali żarem wciąganego do płuc suchego powietrza. Na wilgotnym wybrzeżu nie wyobrażałem sobie, że można doznać takiego uczucia. Jakbym pochylił się nad ogniskiem i wziął głęboki wdech.

                Po pewnym czasie kobieta przynosi jedzenie. Zostawia szeroki, okrągły talerz z potrawą na kus-kusie, z warzywami i odrobiną mięsa, następnie wychodzi, zostawiając w izbie samych mężczyzn. Wszyscy siadają dookoła dużego półmiska i zapraszają mnie, korzystam więc z zaproszenia. Następnie każdy po kolei sięga po małe wiaderko, nad owym wiaderkiem polewa sobie prawą rękę wodą z konewki, trzymanej lewą ręką. Również myję prawą rękę, czekając na rozwój wypadków.

                I tak siedząc na ziemi, moi arabscy towarzysze przystąpili do czynności konsumpcji obiadu jedząc bezpośrednio z talerza ową umytą prawą ręką. Mi niestety lepienie kulek z kus-kusu i pakowanie ich do ust nie idzie tak sprawnie jak im, pozostawiam więc po sobie niemały chlew dookoła. W końcu któryś zlitował się i przyniósł mi łyżkę.

                Codzienne czynności w wykonaniu Arabów często różnią się od naszych. Różnica kulturowa jest bardzo wyraźna. Do tej pory bawi mnie widok arabskich mężczyzn sikających w pozycji kucającej.

***

                Do Chinguetti wyruszyłem po trzygodzinnym oczekiwaniu. Mijaliśmy po drodze inne samochody, przewożące bagaże na dachach i po bokach pojazdu. Nie zabrakło również żywych kóz w szmacianych workach przywiązanych na dachu, tylko z łbem na wierzchu.

                W naszym mercedesie jedzie nas szóstka. Mam szczęście, siedzę z przodu i to w dodatku sam. Tylko coś jest nie tak z chłodzeniem silnika i przez nawiew prosto na moje odsłonięte stopy wieje gorące, parzące powietrze. Przez całe dwie godziny trzymam więc nogi podkulone.  

                Gdzieś po drodze jeden z pasażerów prosi, aby się zatrzymać. Wysiada, bierze swoje bagaże, żegna się i idzie w głąb kamienistej w tym miejscu pustyni. Być może gdzieś tam ma jakąś pasterską chatkę, a może za wzgórzem jest oaza, przy której mieszka.

***

                Targowanie się, rozdział II

                Aż było mi głupio.

                Przychodzę do właściciela pensjonatu. Stary, odrestaurowany budyneczek, z silnie zaakcentowaną stylizacją na średniowieczny zajazd dla karawan kupieckich. Rozmawiamy chwilę, w czasie rozmowy padło, że chcę zostać w tym miejscu dwie noce i jestem zainteresowany wypadem w głąb pustyni na wielbłądzie.

                Pytam o cenę. Pada propozycja 6000 (ok 60 zł). Z moich poprzednich doświadczeń wynika, że za nocleg z prysznicem i kuchnią około 5000 to wysoka, ale do zaakceptowania cena. Proponuję więc 3500. Arab pokręcił głową i zaproponował mi 4000 (40 zł). Zgodziłem się.

                Kiedy przyszło do płacenia zorientowałem się, że Arab negocjował cenę za dwie noce, a nie za jedną, jak przypuszczałem. Zapłaciłem 4000 za dwie noce.

***

                Nad ranem zabiera mnie przewodnik z wielbłądem i ruszamy przez pustynie w stronę oazy. Poza niezabezpieczonymi ruinami średniowiecznego miasta, to główna atrakcja tego miejsca.

                Całkiem zielona ta pustynia. Co kawałek trafiają się kolczaste krzewy i resztki wysuszonych traw. Gdzieniegdzie są oazy z palmami.

                Ale nie wyobrażajcie sobie oazy jako jeziora na pustyni. Jest to po prostu miejsce, gdzie woda jest na tyle płytko, że korzenie palm do niej sięgają. W takich miejscach nomadzi kopią studnie. Widziałem więcej studni suchych, niż z wodą.

                Po godzinie 12 upał staje się nie do zniesienia. Zdałem sobie sprawę, że problemem nie jest brak wody, lecz fakt, że woda, którą wiozę w plastikowej butelce w kieszeni, ma większą temperaturę niż moje ciało. Niby tak ma być, lepiej nawadnia. Ale ja tu umieram właśnie od gorąca. Zdałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie nawet schłodzić ciała od wewnątrz, pijąc wodę. Kręci mi się w głowie, mam mroczki przed oczyma i czuję, że słabnę z każdym kolejnym krokiem. Chusta na głowie i na twarzy pomaga, ale tylko trochę.

                Tutaj zbawienna okazuje się woda ze studni w oazie. Nie dlatego, że jest wodą, ale dlatego, że jest zimna. Przywraca mi siłę i odrobinę energii. A naprawdę martwiłem się o swój stan fizyczny.

***

                Pociąg.

                Przejażdżka Mauretańskim pociągiem jest niezapomnianą przygodą. Kursuje tutaj najdłuższy skład kolejowy na świecie, liczący ponad 200 wagonów i mający ponad 2 kilometry długości. Ma w sobie tylko jeden wagon osobowy, na samym końcu. Ale to nie nim zamierzam jechać.

                Kolejne mijające mnie wagony prezentują górki rudy żelaza przewożonej w węglarkach,  a na górkach owych mieszkańców osad położonych blisko trasy pociągu. W ten sposób można przejechać się za darmo i nikt nie robi problemów.

                Nie wierzę własnym oczom, kiedy na którymś z kolei wagonie z rudą żelaza widzę całe stado kóz. To nie odosobniony przypadek. Kawałek dalej, ale już na niskim wagonie towarowym, ktoś przewoził wielbłądy. Ja sam załapałem się na niski wagon z płytkami ceramicznymi, razem z piątką nie mówiących po angielsku Senegalczyków.

                A fantazję to oni mają. Na stacji jeden z nich zeskoczył na piasek, nazbierał chrustu z pousychanych kolczastych krzewów i nawrzucał na wagon. Kiedy ruszyliśmy, rozpalił na wagonie ognisko i zaczął parzyć herbatę.

***

                Noc na pustyni.

                Zaraz po zachodzie słońca temperatura wbrew oczekiwaniem nie spadła. Wprost przeciwnie. Stało się niewyobrażalnie duszno i gorąco. Po chwili rozwiązuję tą zagadkę. Nagrzana jak szlag ziemia zaczęła oddawać ciepło, kiedy powietrze zaczęło się wychładzać. Przepływ ciepła zmienił kierunek. Nie dało się usiąść na piasku, trzeba było stać i to możliwie w jak najwyższym punkcie.

                Zmieniło się to dopiero około 3 w nocy. Noc spędzam na otwartym wagonie pociągu, osłonięty chustą od bijącego po twarzy piasku, podrywanego z okolicznych diun przez pędzącą maszynę. Dopiero nad ranem zrobiło się diabelnie zimno. Tak zimno, że aż musiałem wyjąć śpiwór!

                Jeszcze jedno zjawisko było fascynujące tej nocy. Pełnia księżyca dawała taką ilość światła, że na piasku bardzo wyraźnie widać było cień wagonów.

 

 ObrazekObrazek

 

ObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazek

Komentarze