Historia pewnego hipisa. Maroko

Tym razem bez zdjęć, bo boję się wyciągnąć aparat. Ale od początku. 

 

Essaouira. Droga powrotna. Przedemną lot Essaouira - Marsylia, a z Marsylii droga autostopem do domu. Ostatnia noc, 240 driham w portfelu. 

240 driham (24 euro) i 3 misje do wykonania. 

1) Znaleźć miejsce, w którym można wydrukować bilet lotniczy. 

2) Zjeść normalny obiad. 

3) Przetransferować się na lotnisko - i według pierwotnego planu tam spędzić noc. Lot o 9 rano. 

Pierwszym, co spotyka mnie po opuszczeniu autobusu, który dowiózł mnie tutaj z Agadiru, są naganiacze oferujący tani nocleg, ewentualnie wszechobecny haszysz. Grzecznie tłumaczę, że ja tylko czekam na samolot. 

Po drodze łapie mnie taksówkarz. Proponuje cenę 150 driham (15 euro) za transfer na lotnisko. Do lotniska jest około 20 km, ale jak na Maroko, cena ta jest zdecydowanie zbyt wysoka. 

Kolejność realizacji podpunktów wymaga na mnie pusty żołądek i płacę 50 driham za obiad. Jestem przy tym świadkiem sceny wyjętej żywcem z czasów kolonialnego imperializmu. Wszędzie tutaj dominują Francuzi i język francuski. Przy stoliku obok mnie siedzi dobrze zbudowany, trochę otyły, wysoki, starszy pan z Francji, w koszulce polówce i krótkich spodenkach. Rozsiadł się jak król. Jego żona odrobinę skromniejsza, ale oboje sprawiają swoim zachowaniem wrażenie bycia z wyższej klasy społecznej, niż miejscowi. Podchodzi do mnie jakiś marokański chłopiec, sprzedający chusteczki higieniczne i czyszczący buty. Ja nic od niego nie chcę, zresztą nie mam na to pieniędzy. Ale starszy Francuz zaczepia go, rozmawia z nim chwilę po francusku, po czym pośrodku ogródka restauracji, chłopiec schyla się, podstawia Francuzowi skrzyneczkę pod stopy, ten opiera na skrzyneczce buty, a dzieciak (zadowolony przy tym z siebie) je czyści. Monsieur Francuz po zakończonym czyszczeniu wstaje, sięga do kieszeni, daje chłopcu monetę - prawdopodobnie było to 10 dh, czyli 1 euro - a chłopiec szczęśliwy idzie w swoją stronę. Bardzo kontekstowa scena. 

Druk biletu lotniczego załatwiam za 10 dh (1eur). Zostaje mi 180 driham. 

Udaję się więc w miejsce, z którego ponoć odjeżdżają autobusy na lotnisko. Dowiaduję się, że autobusy owszem są, przejazd kosztuje 7 driham, a ostatni odjeżdża o 19:30. Mam kilka godzin dla siebie. 

***

Targowanie się, część kolejna. 

Postanawiam 150 driham wydać na souveniry. Tak, aby zostało mi na autobus i ewentualną wodę. Ruszam więc przepięknymi alejkami średniowiecznej mediny, pełnej straganów wyjętych niczym z historycznych filmów.

Zatrzymuję się przy stoisku oferującym ręcznie wykonaną, tanią biżuterię. Wisiorki w kształcie dłoni Fatimy przykuwają moją uwagę. Małe, lekkie, eleganckie, powinny być tanie. Pytam o cenę.

Na otwarcie sprzedawca proponuje mi 250 driham za jeden. Kręcę głową z zażenowaniem.
- 20. - odpowiadam
- 20 euro? - dopytuje sprzedawca
- 20 driham. - kontynuuję niewzruszony
- Nie.
Sprzedawca chowa wisiorki i kończy rozmowę ze mną. Jak tam woli. Ruszam dalej.

Kilka stoisk dalej widzę stragan z niemalże identycznym asortymentem. Pytam o cenę za wisiorek, taki sam jak w poprzednim miejscu.

- 30 driham za sztukę. - odpowiada na otwarcie sprzedawca

Tutaj zrobię zakupy. W efekcie końcowym za 150 driham kupuję 8 sztuk. Mniej niż 19 driham za sztukę.

***

Przed godziną 19 przychodzę na przystanek autobusowy. Samolot mam jutro rano, noc planuję spędzić na lotnisku albo gdzieś obok niego. Mam wodę, trochę prowiantu. I 30 driham w portfelu.

- Dokąd chcesz jechać? - pyta taksówkarz
- Na lotnisko, autobusem. - spokojnie odpowiadam
- Chodź, jedziemy na lotnisko. - woła mnie i wskazuje dużą, niebieską taksówkę - 200 driham.
- Ja pojadę autobusem, bo nie mam pieniędzy.

Zdanie wypowiedziane w języku angielskim najwyraźniej było zbyt długie i skomplikowane, bo taksówkarz nie zrozumiał i zawołał jakiegoś młodego przechodnia z bujną czupryną. Młody Marokańczyk zwraca się do mnie całkiem niezłym angielskim, pytam więc o autobusy na lotnisko.

- Są busy na lotnisko. - odpowiada - Kosztuje chyba 7 driham, tam zaraz obok jest przystanek.

Na te słowa taksówkarze zahukali go dosłownie po arabsku. Musieli wyrazić się w ostrych słowach, bo nastolatek natychmiast dodaje:
- Ale już nie dzisiaj. Dzisiaj już wszystkie autobusy pojechały, dopiero jutro są. Jeżeli chcesz dzisiaj jechać, to musisz wziąć taksówkę.
- O, to rewelacyjnie. - uśmiecham się - Bo ja mam samolot jutro. To jutro pojadę autobusem.
- Ale o której? - pyta młody, niepewnie zerkając na taksówkarzy z grobowymi minami
- O 9 rano.
- To nie zdążysz, będziesz musiał pojechać taksówką.
- To najwyżej pojadę rano. - kiwam głową i ruszam w swoją stronę

Odchodzę ledwo kilka kroków, kiedy zatrzymuje mnie niski facet, podchodzący pod 60 lat, w podartych spodniach i starej, brudnej kraciastej koszuli i czapce futbolówce. Pyta, dokąd chcę jechać.
- Na lotnisko, autobusem. - odpowiadam grzecznie, zaciekawiony tym, że człowiek o jego wyglądzie mówi całkiem nieźle po angielsku
- Dziś już wszystkie autobusy pojechały, nie znajdziesz. - odpowiada mocno zaangażowany w to, co mówi - Ale jak chcesz, to za 100 driham zawiozą cię taksówkarze.

Przypomnę, że przed chwilą cena wynosiła 200.

- Nie mam pieniędzy. - kręcę przecząco głową
- Załatwimy ci nawet po 80 driham. Masz 80 driham?

Interesujące! Choć wcześniej, pytając sklepikarza, usłyszałem że cena za taksówkę nie powinna przekroczyć 50.
- Nie mam, mam 30 driham, tylko na autobus.

W tym czasie podchodzi taksówkarz i pokazuje mi bankomaty. Grzecznie tłumaczę, że nie mam środków na koncie. Tłumaczę tak długo, aż taksówkarz rezygnuje, mówiąc coś, że jak znajdzie komplet do auta to mnie zawiezie. Rzecz jasna, o tej porze nie znajdzie.

Ale dziadek w czapce futbolówce ni stąd ni z owąd oferuje, że mogę spać u niego, a rano pojadę autobusem za 7 driham. Chyba nie mam nic do stracenia.

Prowadzi mnie do domu. Drzwi na klatkę schodową są tak wąskie, że muszę zdjąć plecak i przecisnąć go przed sobą. Same schody nie są wiele szersze, pełne, betonowe, niczym nie pokryte, ale wyślizgane i wykruszone tak, że ciężko się nie potknąć. Wchodzimy na niewielkie patio na drugim piętrze. Przejścia do dwóch pokoików, należących do różnych ludzi. Oprócz tego wspólna toaleta z natryskiem.

                Pokój starszego Marokańczyka jest mały i skromny. Obowiązkowy telewizor jest. To chyba jedyne, co ma każdy w Zachodniej Afryce. Żarówki na ścianach, zasłona w drzwiach, drzwi drewniane, okien brak. Daszek drewno, ściany i podłoga, beton. Wszystkich sprzętów niewiele. Butla z gazem i nakręcana na nią kuchenka, parę naczyń do tajina, 3 proste łóżka, które zajmowały połowę przestrzeni. Na ścianach sporo różności. Skóra świni, prosty gobelin, różne pamiątki i hipisowska pacyfa z metalu.

                Dziadek ma na imię Abdul. W latach '60 był uczestnikiem mocno ówczas rozwiniętego w Essouirze ruchu Hipisowskiego. Zjeżdżali się tutaj hipisi z całego świata - opowiada - z Anglii, Ameryki, Kanady, Europy. Byli bardzo dużym problemem dla władz miasta. Szerzyła się narkomania, ludzie chorowali i umierali z przećpania.
                Brzmi to dość zabawnie, jeśli weźmie się pod uwagę to, że w mieście w dalszym ciągu na każdym rogu ulicy można kupić marihuanę, haszysz, opium oraz ciasteczka z powyższymi... A sam Abdul opowiadając to, pali coś z długiej drewnianej fajki. Mówi na to "Kif". Zapisuję tę nazwę na marginesie notatnika, aby później sprawdzić czym to jest. Daje mi do spróbowania, nie pachnie jak nic, co znam. Dopiero po powrocie do domu miałem sprawdzić, że była to ichnia odmiana haszu...
                W końcówce lat '60 władza powiedziała ruchowi hipisowskiemu STOP i wypędziła ich z miasta. Narkomani została wypowiedziana wojna. Wisząca na ścianie pacyfa jest pamiątką po tamtych czasach. Podobno sam Jimmy Hendriks odwiedził Essouirę.
                Abdul sięga do sterty rupieci i wyciąga inną, mniejszą pacyfę. Chce mi ją dać i pyta, co ja dam mu w zamian. Zostawiam mu koszulkę Autostoprace.
                Daje mi trochę owoców i chleba na drogę. Pokazuje mi owoc Arganu, z którego w Maroko wyrabia się całą gamę olejków leczniczych. Później robi Tajin z ryby.
                Stary Hipis opowiada, że Essouira jest drogim miastem. Bierze się to stąd, że jest ono stosunkowo nowe. W roku 1960, było duże trzęsienie ziemi, w którym zginęło 10 tysięcy ludzi. Miasto uległo dużym zniszczeniom, po których wznoszono je niemal od nowa. Pracy tu nie ma, jedynie w turystyce lub przy połowie sardynek. Abdul sam jest bez pracy. Nic tu nie jest jego, w pokoju, w którym mnie przyjął, mieszka za przyzwoleniem jakiegoś jego znajomego. Opowiada, że pokój kosztuje 50 driham za dobę, ale nie bardzo w to wierzę.
                Co stary hipis je? Rybacy często dzielą się tym, co złowią. Kilka ryb dla bezrobotnych zawsze się znajdzie. Opowiadając to wszystko, Abdul parzy miętową herbatkę i popija ukradkiem, jakby się wstydził, przeźroczysty płyn z zielonej butelki. Podejrzewam - jak się miało później okazać, słusznie - że nie jest to woda. Skąd on w tym muzłumańskim kraju wziął alkohol?
                Przeprasza za swój nienajlepszy angielski. Uczył się go "na ulicy", słuchając rozmów ludzi, starając się używać języka. Nigdy nie miał nauczyciela, bo i skąd? W szkołach tylko francuski, czasami zdarzy się hiszpański. No i ogólnie ze szkołami słabo. Analfabetów mnóstwo, dużo dzieci nie ma absolutnie żadnego wykształcenia.

                Ponieważ rozmówca opróżnił już zbyt dużo zawartości zielonej butelki, przerywam rozmowę i udaję się spać. Autobus rano rzeczywiście był.

 

Komentarze