Bułgaria, kontrasty i złodziejstwo. Przejażdżka przez kraj, zakoczona mnóstwem wrażeń i pustym portfelem.

Pod Sofią zostawia mnie sympatyczne bułgarskie małżeństwo, mieszkające na Węgrzech i jadące dobrym samochodem. Zostawiają mnie przy parkingu tirów, dopytujac na recepcji motelu, czy zatrzymują się tu tureckie transporty. Miło z ich strony.

Słyszałem dużo złego o Bułgarii. Idę więc do ochrony parkingu, dogaduje się po rosyjsku, bo tylko to rozumieją, zostawiam u nich bagaż, zabieram karimatke i śpiwór i szukam miejsca do spania. Śmieją się, ale sympatycznie. Wskazują mi kawałek płaskiej przestrzeni, pod murem motelu, od niewidocznej z ulicy strony, na terenie parkingu. Rewelacja! Tam się wysypiam.

O 6 rano rozmawiam z kierowca Bułgarskiego tira. Jeden z nielicznych, który wogóle chcial ze mną rozmawiać, ale też nie znał ani angielskiego ani rosyjskiego. Mówię po rosyjsku, on po bulgarsku, jakoś idzie. Odsyła mnie na przeciwną stronę miasta, abym tam włączył się na autostradę A1. Sprawdzam na mapie, ma rację. Sofia jest małym miastem, przechodzę więc przez środek.

Sofia, centrum. Z prawej strony drogi, betonowe budynki, krzykliwe bilbordy warsztatów samochodowych, sklepy i życie. Z lewej slamsy, spustoszone ruiny domów i budynków, z pozałamywanymi dachami, uszczelnianymi rozłożoną na nich folią, przyciśnietą cegłówkami. Po prawej szklany biurowiec, przed którym pęka stary asfalt na chodniku, podważany korzeniami rosnących dookoła drzew. Ulica dziurawa jak ser.
Po lewej stronie w gruzowisku trójka dzieci znalazła kawałek rury, na której podwiązała linę z deską i teraz bawią się na tak wykonanej huśtawce. W kraju, w którym ciężko znaleźć kogoś, kto mówi po angielsku, one pierwsze pytają mnie "do you speak english".
Kawałek dalej wysoki budynek, deski w miejscu okien. To chyba musiało być coś urzędowego, albo obiekt dworca kolejowego, ma wysokie stropy i okrągłe, dekoracyjnie zaprojektowane okna. Na dolnych piętrach ktoś urządził pseudo-mieszkania.
Na środku chodnika leży strzykawka z resztą zabarwionego na czerwono płynu.
Park to kawałek porosnietej dzikimi krzewami przestrzeni. Zieleń miejska właściwie nie istnieje, wszystko rośnie dziko potegujac wrażenie chaosu.
Nowiutkie BMW stoi obok starego fiata z wyjetymi szybami.
Zarosnieta działka, z barakiem przerobionym na mieszkanie, ma furtkę na parking nowego Lidla.

Przy autostradzie A1 natomiast galerię handlowe i nowe, szklane biurowce. Podrzuca mnie chłopak mówiący płynnie po angielsku.
Szybko łapie stopa na Plowdin, kierowca podwozi mnie na trasę wylotową. Bardzo sympatyczna rodzinka, wskazują mi kierunek.
Stojące przy drodze stare prostytutki gestami proponują swoje usługi, oddalam się wzdłuż trasy jak najprędzej.
Dochodzę do stacji benzynowej, stamtąd bierze mnie fiatem uno dwóch turków mieszkających 40 km od granicy.

Powoli się ściemna. Stopuję przy drodze. Zatrzymuje się dwóch młodych chłopaków. Zabierają mnie, zaczyna się jednak gadka o pieniądzach. Jeden z nich mówi łamanym angielskim, kali dać, my wieźć.
Bardzo im się nie podoba moje dopasowane do ich znajomości języka stwierdzenie "no money!". Żądają 10 lew (ok 80 zł, jeśli dobrze pamiętam przelicznik). W duchu się śmieje, bo nawet przy sobie tyle nie mam. Popełniam błąd, myślę że zainteresują ich tylko lewy, euro lub dolary, sięgam po portfel, w którym mam same drobne, w wielu walutach, ale wspomnianych wyżej prawie wogóle.
Chłopak sięga po serbskie banknoty, wartości około 4 zł i ponagla, żebym dał mu resztę. Nawet nie patrzy na nominały i pochodzenie walut, zabiera monety, dokładnie sprawdza czy nie mam więcej. Oczy płoną mu chciwością. Sprawdza, czy w paragonach nie zaplatal się jakiś banknot. Zrobiła się noc, jedziemy przez pola. Teraz wysuwam żądanie, że skoro wzięli kasę, to niech mnie zawiozą na Swilengrad, pod granicę.
Jedziemy. Mówią coś o allahu i pada hasło "my friend".
Wysadzaja mnie w polu 2 km od świateł, mówią że tam jest granica. Kiedy jeden z nich wysiada i podchodzi do tylnich drzwi, chowam telefon na którym sprawdziłem położenie wg gps. Wolę mieć obie ręce wolne, w razie czego. Szybko przez głowę przechodzą mi wszystkie punkty, w które się uderza człowieka w samoobronie, ale on sympatycznie otwiera drzwi i pokazuje mi kierunek do granicy.
Wysiadam. Pozostaje mi satysfakcją, że palant cieszy się jak dziecko i nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że wszystko co mi zabrał nie jest warte nawet 30zł. Grubsze pieniądze mam zawsze schowane.

Idąc we wskazanym kierunku trafiam do restauracji. Prowadzi jakaś stara kobieta. Wysłuchała mojej historii, przytakujac z miną wskazujacą małe zainteresowanie, jakby chciała powiedzieć, "no oczywiście, to normalne". Pytam o drogę. W tę stronę rzeczywiście jest 3km do granicy... Greckiej. Do tureckiej jest 14 w innym kierunku.
Stoję tam jeszcze przez chwilę, podchodzi jakaś młodsza dziewczyna, sympatyczna, zamieniamy dwa zdanie, ale przychodzi starsza, pytając czego tu jeszcze chcę i dając do zrozumienia, żebym sobie poszedł. Nie obchodzi ją jak przejdę 14km w ciemną noc.

Dochodzę w jakieś oświetlone miejsce. Łapię więc stopa. I tak gorzej nie będzie. Coś się zatrzymało, zaglądam z daleko, w aucię siedzi chłopak z dziewczyną. Mówią dobrze po angielsku, są sympatyczni. Opowiadam im, co się stało, chłopak w zażenowaniu stwierdza, pół żartem pół serio, że w Bułgarii powinienem jedzic z pistoletem, można go tu kupić za 50 euro na czarnym rynku.

Powymienialismy się przeklenstwami w językach polskim i bułgarskim. Nadrabiają dla mnie 10km i wiozą mnie na samo przejście graniczne, wymijając wielokilometrową kolejkę tirów po przeciwległym pasie. Życzą szczęścia i odjeżdżają, a ja przekraczam pieszo granicę Turcji.

Teraz już dojeżdżam do Gruzji. Dobranoc. S. :)

Komentarze